poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Moze juz ostatni kenijski odcinek...


Im bliżej naszego wyjazdu z Mitunguu, tym czas zaczyna szybciej biec. Dziewczyny, jako że są tu już ponad 6 tygodni, tęsknią za domem. Ja jestem dopiero 3 tygodnie, więc tak na prawdę dopiero zaczynam rozumieć tutejszy "angielski", a i w Kimeru parę słów już znam :) Wszyscy jednogłośnie tęsknimy za polskim jedzeniem, bo tutejsze... po prostu jest :) kiełbasa i ser, które przywiozłem, już dawno temu się skończyły, a i zapasy kiśli i zupek instant szybko się kurczą. Czasami siedzimy sobie i wymieniamy, co zjemy po powrocie do domu, ale wiemy też, że będzie nam strasznie brakować tutejszych owoców: słodkich bananów, ananasów i pomarańczy :)

To, czego już nam brakuje, to przede wszystkim bieżąca woda, której nie ma chyba od soboty czy niedzieli, no i prądu, który pojawia się i znika, z przewagą tego drugiego. Dlatego też mamy problem z pisaniem postów na bloga, bo kiedy znajdujemy czas, żeby coś wystukać, to nie możemy znaleźć fazy w gniazdku.

To tyle jeżeli chodzi o naszą codzienność, bo ostatnio było trochę niecodziennie :) W pn z samego rana, czyli koło południa, wyruszyliśmy na północ, żeby odwiedzić nasze dzieci adopcyjne. Nie były to zwykłe odwiedziny, ale podsumowanie ich pracy szkolnej. Zatrzymaliśmy się więc na duuuuuuuuże zakupy w Meru. Najpierw na takim ichnim targu Fr. Franek kupił kubki, talerze, sztućce, miski i mydło, a następnie my w supermarkecie zaopatrzyliśmy się w przybory do malowania, cukierki i parę innych towarów luksusowych.
Tereny na północ od Meru są zupełnie inne niż te, na których my mieszkamy. Jest tam bardziej sucho, a co za tym idzie, mniej roślinności, większy głód i większa bieda.

Dzieciaki przywitały nas śpiewem, po czym całą procesją ruszyliśmy odwiedzać ich domy rodzinne. To co zobaczyliśmy nie napawało optymizmem. Ich domy to często takie ziemianki z gliny i patyków, na polach spalona słońcem kukurydza, a bydło w zagrodach wychudzone. Wtedy stało się jasne, dlaczego Fr. kupił takie a nie inne prezenty dla dzieciaków.
Później podzieliliśmy dzieciaki w grupy i pod okiem opiekunów rysowały swoje rodziny, a Fr. rozpoczął ceremonię wręczania nagród. Ci, którzy osiągnęli najlepsze wyniki w nauce otrzymali oczywiście najlepsze nagrody, jako zachętę do dalszej pracy. Żeby nie było, słabsi też dostali prezenty, chociażby łyżkę, której co nie którzy w domu pewnie jeszcze nie mieli.
Było radośnie i wzruszająco. W życiu nie widziałem dzieciaków cieszących się z takich prezentów. Rodzice i opiekunowie też byli bardzo szczęśliwi, więc w podziękowaniu otrzymaliśmy dwie kury, sześć jajek, 3 słodkie ziemniaki i tykwę :P

Do domu wróciliśmy wykończeni, ale też bardzo tym wszystkim przejęci.
Wczorajszy dzień, czyli środa wyglądał trochę podobnie, bo byliśmy u drugiej grupy dzieci adopcyjnych. Też były zakupy w Meru, nagrody, rysowanie rodziny. Dzieciaki przygotowały dla nas pokaz tradycyjnych pieśni i tańców plemienia Meru, a po całej ceremonii jeszcze trochę z nimi pośpiewaliśmy i porozmawialiśmy ze starszymi dziewczynami z 7-8 klasy.

Dziś zaczęliśmy się już powoli żegnać z tutejszymi mieszkańcami, co przypomniało nam, że nasz pobyt tutaj dobiega końca. Podczas spotkania wspólnoty Small Christian Community, której jakiś czas temu zostaliśmy członkami, były podziękowania, życzenia, a my obdarowaliśmy ich pamiątkowymi obrazkami.
Póki co, w dalszym ciągu prowadzimy zajęcia z dzieciakami. Robimy motylki (kipepeo) z bibuły, aniołki (muraika), gramy w piłkę i w sumie coraz lepiej się z nimi dogadujemy, a one się nas bardziej słuchają.


Tu Kasia. Wczoraj Fr. Franek powiedział, że w zeszłym tygodniu przyszła do tutejszego punktu medycznego rodząca kobieta. Stwierdzono, że trzeba jej zrobić cesarskie cięcie. Tylko że tu nie mieli do tego odpowiednich narzędzi... Ktoś wsiadł na rower, pojechał sprowadzić jakiś samochód, ale trwało to zbyt długo. W drodze do szpitala w Nkubu (17 km stąd) kobieta wykrwawiła się na śmierć. Zmarło także jej dziecko. Średnio co 20 km są placówki, gdzie kobiety mogą otrzymać pomoc przy porodzie. Na polskie warunki wydaje się to wystarczające. Ale tutaj kobiety muszą dotrzeć do nich na piechotę. A niektóre drogi są tak piaszczyste, że nawet nie każdy samochód im podoła. Śmiertelność przy porodach jest więc wysoka. Punkt medyczny Mitunguu nie jest przygotowany, żeby pomagać w takich sytuacjach. Jest tu dwóch lekarzy i laborantka, ale wyposażenie nie pozwala na wiele. Ludzie przychodzą, lekarze przepisują leki, które można na miejscu kupić za symboliczną opłatą, o ile nie wyczerpały się zapasy. Wtedy Fr.Fr., jeśli uda mu się skądś zdobyć pieniądze, jedzie do Nairobi (ponad 200km) i kupuje potrzebne leki. Można tu też zrobić testy na malarię (wiemy z doświadczenia), dur brzuszny i inne tutejsze choroby. Założą też opatrunek na ranę bez powikłań. Ale na nic większego tu nie można liczyć.

Brak komentarzy: