czwartek, 24 listopada 2011

Moja magiczna podróż do Alicji z Krainy Czarów


Wielu darczyńców pyta nas, czy istnieje możliwość odwiedzin swojego adoptowanego dziecka w Kenii. Dla tych, którzy jeszcze nie pytali, a chcą wiedzieć, to owszem, jest to możliwe, co więcej, niektórzy z tej możliwości już skorzystali. 
Ci, którzy zaglądają czasem na bloga Misji Laare, na pewno już tego posta czytali, ale dla tych, którzy, nie mieli okazji przeczytać tej relacji, może stać się ona inspiracją do przeżycia niesamowitej przygody i wyprawy swojego życia.

Kiedy Alicja ze znanej nam bajki była małą dziewczynką, pobiegła za Białym Króliczkiem i wpadła do jego nory. Niespodziewanie znalazła się w fantastycznym świecie, gdzie znana nam logika zdarzeń na nic nie może się przydać, bo tutaj jest świat inny, magiczny, nieznany. I tak zaczyna się moja ukochana bajka…
A teraz wyruszam w podróż do innej Alicji, Siostry Alicji Kaszczuk, która pobiegła za swoim powołaniem, wpadła w wir nieznanych nam, Europejczykom, zdarzeń i problemów, a radzi sobie z nimi tak, że każdy kto ją spotka i choć trochę zrozumie na czym polega jej trud, spotkania tego na pewno nigdy nie zapomni…
Do Kenii wracam chętnie, bo ciągle jestem pod ogromnym wrażeniem moich zeszłorocznych wakacji, ale tym razem chcę przekroczyć próg mało dostępny dla przeciętnego turysty. Teraz mam poznać 3 siostrzyczki, które adoptowałam na odległość i dotknąć choć trochę prawdziwego życia w Kenii.
Zgodnie z informacją diakonii misyjnej adopcja na odległość „ jest to forma pomocy ubogim dzieciom, która służy tworzeniu partnerstwa między nimi a ofiarodawcami (rodzinami, osobami indywidualnymi, czy grupami osób takimi jak nasza). Darczyńcy deklarują się, podpisując umowę o przyjęciu pod opiekę dziecka lub dzieci. Opieka ma formę comiesięcznych opłat na wyżywienie, odzież, kształcenie, ochronę zdrowia i inne potrzeby dzieci”.
Dobre to i sprawiedliwe, ale jakże trudne jest to tworzenie partnerstwa na tak wielką odległość, kiedy dzielą nas nie tylko tysiące kilometrów, ale przede wszystkim niezwykle trudne do pojęcia różnice kulturowe.
Co właściwie wiemy o tradycjach panujących w Laare, jak bardzo są nietykalne, jak czasem bardzo szkodliwe?
Jak skuteczne jest niesienie naszej pomocy, kiedy nasze najszczersze i najlepsze intencje tak łatwo mogą rozbić się o owe odwieczne obyczaje i pękną jak bańka mydlana.
Co jeszcze możemy zrobić i co nam wolno, a czego już nie?
No tak – przesadzam z tymi wątpliwościami, ale je mam i mam też okazję znaleźć choć część odpowiedzi u źródeł, więc jadę!
Do misji w Laare docieram 19 października około południa. Z siostrami Alicją i Makeną wyruszamy do szkoły, żeby odebrać moje dziewczynki. Dziewczynki spotykamy po drodze, bo zajęcia już się skończyły. W drodze do misji mam też coś na kształt wywiadówki. Dziewczynki wręczają mi swoje dzienniczki ucznia i z pomocą Siostry Alicji i mojego kenijskiego przewodnika, Robinsona, dowiaduję się, co znaczą zawarte w nich tajemnicze zapisy. Okazuje się, że dwie starsze dziewczynki radzą sobie bardzo dobrze, a najmłodsza…być może kiedyś też będzie……
Siostra Alicja częstuje nas obiadem. Mam okazję porozmawiać o bieżących problemach i dowiedzieć się czegoś więcej o Laare, o ludziach, o ich sytuacji. Uświadamiam sobie, że w pewnym sensie wylądowałam na innej planecie. Dziwi mnie tak wiele spraw, a niektóre działania żyjących tu osób są po prostu dla mnie niezrozumiałe. Moje dramatyczne próby ogarnięcia tego wszystkiego przerywa siostra Alicja, wręczając mi gumowce. Idziemy do domku moich dziewczynek, które mieszkają na wzgórzu. W Laare mocno popadało, więc wspinaczka jest dla nas niemałym wyzwaniem.
Docieramy i widzę …relatywnie. Coś mi się zdaje, bo moim punktem odniesienia są standardy znane mi z Polski, ale Siostra Alicja szybciutko to moje widzenie koryguje: nie jest wcale tak bardzo źle, a właściwie, to jest całkiem nieźle. Uspokajam się. W końcu przybyłam do innego świata, więc wierzę tym, którzy go znają.
Ruszamy w dół w tych nieszczęsnych gumowcach założonych na gołe stopy i dzielnie docieramy do czekającego na mnie przewodnika. Jutro wybieramy się na zakupy, więc ustalamy miejsce i czas spotkania. 
Nazajutrz spotykamy się w misji. Dziewczynki czekają na mnie przy bramie. Trochę się wstydzą, ale ciekawość zwycięża. Tyle że ja mam jeden malutki problem – niestety (tak się jakoś złożyło…) nie znam ani Kimeru, ani Kiswahili, więc pozostają gesty, dopóki nie dołączy do nas Siostra Makena, żeby nas wesprzeć językowo.
Zakupy to wspaniała przygoda. Dziewczynki są bardzo szczęśliwe, a ja jeszcze bardziej. Obraz świata, który odwiedziłam wcale mi się dardzo nie rozjaśnił. Wizyta była stanowczo za krótka, więc skoncentrowałam się na tym, co mogłam załatwić, no i wracam. W samolocie zamykam oczy i widzę te moje dziewczyny, jak się radośnie śmieją i ciągle jeszcze słyszę ich śpiew.
A Siostra Alicja została. Pewnie już dawno przestała zadawać tyle pytań, tylko działa i to działa skutecznie.
I pewnie z braku czasu nigdy nie napisze swojej wersji "Alicji w Krainie Czarów", a szkoda bo byłby to bestseller…

Brak komentarzy: