Wielu darczyńców pyta nas, czy istnieje możliwość odwiedzin swojego adoptowanego dziecka w Kenii. Dla tych, którzy jeszcze nie pytali, a chcą wiedzieć, to owszem, jest to możliwe, co więcej, niektórzy z tej możliwości już skorzystali.
Ci, którzy zaglądają czasem na bloga Misji Laare, na pewno już tego posta czytali, ale dla tych, którzy, nie mieli okazji przeczytać tej relacji, może stać się ona inspiracją do przeżycia niesamowitej przygody i wyprawy swojego życia.
Kiedy Alicja ze znanej nam bajki była małą dziewczynką, pobiegła za Białym Króliczkiem i wpadła do jego nory. Niespodziewanie znalazła się w fantastycznym świecie, gdzie znana nam logika zdarzeń na nic nie może się przydać, bo tutaj jest świat inny, magiczny, nieznany. I tak zaczyna się moja ukochana bajka…
A teraz wyruszam w podróż do innej Alicji, Siostry Alicji Kaszczuk, która pobiegła za swoim powołaniem, wpadła w wir nieznanych nam, Europejczykom, zdarzeń i problemów, a radzi sobie z nimi tak, że każdy kto ją spotka i choć trochę zrozumie na czym polega jej trud, spotkania tego na pewno nigdy nie zapomni…
Do Kenii wracam chętnie, bo ciągle jestem pod ogromnym wrażeniem moich zeszłorocznych wakacji, ale tym razem chcę przekroczyć próg mało dostępny dla przeciętnego turysty. Teraz mam poznać 3 siostrzyczki, które adoptowałam na odległość i dotknąć choć trochę prawdziwego życia w Kenii.
Zgodnie z informacją diakonii misyjnej adopcja na odległość „ jest to forma pomocy ubogim dzieciom, która służy tworzeniu partnerstwa między nimi a ofiarodawcami (rodzinami, osobami indywidualnymi, czy grupami osób takimi jak nasza). Darczyńcy deklarują się, podpisując umowę o przyjęciu pod opiekę dziecka lub dzieci. Opieka ma formę comiesięcznych opłat na wyżywienie, odzież, kształcenie, ochronę zdrowia i inne potrzeby dzieci”.

Co właściwie wiemy o tradycjach panujących w Laare, jak bardzo są nietykalne, jak czasem bardzo szkodliwe?
Jak skuteczne jest niesienie naszej pomocy, kiedy nasze najszczersze i najlepsze intencje tak łatwo mogą rozbić się o owe odwieczne obyczaje i pękną jak bańka mydlana.
Co jeszcze możemy zrobić i co nam wolno, a czego już nie?
No tak – przesadzam z tymi wątpliwościami, ale je mam i mam też okazję znaleźć choć część odpowiedzi u źródeł, więc jadę!


Docieramy i widzę …relatywnie. Coś mi się zdaje, bo moim punktem odniesienia są standardy znane mi z Polski, ale Siostra Alicja szybciutko to moje widzenie koryguje: nie jest wcale tak bardzo źle, a właściwie, to jest całkiem nieźle. Uspokajam się. W końcu przybyłam do innego świata, więc wierzę tym, którzy go znają.

Nazajutrz spotykamy się w misji. Dziewczynki czekają na mnie przy bramie. Trochę się wstydzą, ale ciekawość zwycięża. Tyle że ja mam jeden malutki problem – niestety (tak się jakoś złożyło…) nie znam ani Kimeru, ani Kiswahili, więc pozostają gesty, dopóki nie dołączy do nas Siostra Makena, żeby nas wesprzeć językowo.

A Siostra Alicja została. Pewnie już dawno przestała zadawać tyle pytań, tylko działa i to działa skutecznie.
I pewnie z braku czasu nigdy nie napisze swojej wersji "Alicji w Krainie Czarów", a szkoda bo byłby to bestseller…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz