Jeśli miałby ktoś wątpliwości, to żyję, mam się całkiem nie źle, biorąc poprawkę na przeziębienie, które zabrałem jako nadbagaż z Polski.
Ale zacznę od początku:
Czas podróży minął mi w miarę bezboleśnie, choć dosyć męcząco. Najpierw pobudka przed 3 rano, o 6 start do Amsterdamu, tam 3 godziny przerwy i jeszcze godzina w samolocie, w którym zaszła konieczność wymiany oprogramowania komputera pokładowego, a następnie ośmiogodzinny lot do Nairobi, który w połowie przespałem. Wizowe formalności i poszukiwanie bagażu to kolejne półtorej godziny i wreszcie o 22.30 czasu lokalnego mogłem uściskać s.Alicję i poznać Fr. Dionizego z parafii w Amengenti.
Nocleg mieliśmy w Nairobi, gdzie siostry orionistki mają swój dom formacyjny, ale zanim udaliśmy się na spoczynek, zjedliśmy jeszcze pizzę, która na nas czekała :)
Rano, po strawie duchowej, czyli Mszy, oraz strawie cielesnej, czyli śniadaniu, zaczął się maraton spraw do załatwienia: zapakować i wysłać paczkę, po raz kolejny dokupić płytek do kuchni w domu sióstr, bo fachowcy za każdym razem mówią, że płytek będzie już teraz w zapasie, a okazuje się, że znowu brakuje trzech opakowań, wymienić dolary na szylingi i ruszać w trzystukilometrową drogę na północ.
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze w Meru do s.Alberty – innej polskiej siostry orionistki, która od niedawna pracuje tu w domu dla sióstr niewidomych.
Do Laare (w Google map: Lare) dotarliśmy ok. 21 czyli już jakieś 2 godziny po zachodzie słońca. Wbrew temu, co o Laare dowiedzieliśmy się od Siostry dwa lata temu będąc w Mitunguu, dziś to już nie ta sama wioska! Jak to określa Siostra, teraz to już New York :D Wioska leży na drodze do National Meru Park, więc w ubiegłym roku rozwinięto tu asfalt, a między innymi dzięki Siostrze okolica została zelektryfikowana.
Dom sióstr jest cały czas w remoncie, oczywiście z powodu ciągłego braku płytek, dlatego ja zostałem ulokowany w mieszkaniu dla wolontariuszy przy kościele parafialnym, jakieś 300m od domu sióstr.
Oprócz s.Alicji są tutaj 3 siostry i jedna nowicjuszka (wszystkie są Kenijkami z plemienia Meru). Obok domu sióstr jest parafialna szkoła, do której chodzi kilkoro naszych dzieci. W wiosce jest jeszcze jedna szkoła – państwowa, do której również chodzą nasze dzieci.
Jeśli plan dnia nie zostaje niczym zakłócony, to przedpołudniem s.Alicja razem z s.Makeną idą odwiedzać ubogich. Dziś poszliśmy do małych bliźniaków, o których już nie raz było na adopcyjnym blogu. Zabraliśmy ze sobą trochę jedzenia oraz ubrania dla Millicent i Briana czyli starszej dwójki dzieci. Mama właśnie ubierała po myciu jednego malucha, drugi zaś spał w domu. S.Alicja przebrała starszą dwójkę i wręczyła po lizaku, a mamie poleciła upranie starych ubrań. Dzieciaki od razu się rozweseliły. Pojawiła się również sąsiadka, która to właśnie opowiedziała siostrom o tej rodzinie i zaprowadziła je do ich domu. Pojawiły się również kolejne dzieci, nie wiadomo do końca czyje, nie chodzące do szkoły… jutro mamy do nich iść i ocenić sytuację w domu. Ale wracając jeszcze do mamy bliźniaków, to choć sytuacja nie jest wesoła, to kobieta na prawdę się stara. Okazało się, że kilka dni przed urodzeniem dzieci, jeszcze pracowała ciężko fizycznie. Domek wybudowała sama i choć nie jest on w złym stanie, to jest po prostu dla niej i piątki dzieci za mały. Całą szóstką śpią na jednym wąskim łóżku. Kobieta chciałby wybudować większy, ale na razie nie ma na to szans.
Kilkadziesiąt metrów dalej byliśmy zobaczyć też dom, który niedawno siostry budowały dla kobiety, której dzieci były już prawie umierające z niedożywienia (na Siostry profilu facebookowym był jakiś czas temu link do ich zdjęć). W tej chwili dziewczynki spędzają całe dnie w misji, uśmiechają się już, mają apetyt, a ich mama raz w tygodniu przychodzi pomagać w misji, a w pozostałe dni ma starać się o pracę w wiosce.
Generalnie zasada jest taka: pomagamy tym, którzy potrzebują pomocy, ale też chcą dać coś z siebie. Jeśli ktoś liczy, jak to się u nas mówi „na drapane”, to szybko wypada z programów pomocowych. Dziś dowiedziałem się od Siostry, że mamy dzieci adopcyjnych przychodzą w soboty pomagać w pracach na terenie misji i w polu. W zamian za to dostają paczkę żywności dla swoich pociech, bo te z dzieci, które chodzą do państwowej szkoły nie mają zapewnionych kolacji. Jako że jutro jest sobota, to dziś popołudniu szykowaliśmy paczki dla każdej z mam.
W jutrzejszym grafiku mamy jeszcze Dzień Rodziny w szkole w Amungenti. Jedziemy tam jako rodzina jednego z chłopców, który jest sierotą.
Chociaż w Kenii zegarki chodzą w innym tempie niż w Polsce, to w Misji czas płynie szybko, a rzeczy do załatwienia jest mnóstwo, tak jak mnóstwo jest ludzi potrzebujących pomocy.
Tymczasem pozdrawiam wszystkich z tego kenijskiego New Yorku, a jutro jak uda mi się zakupić kartę do Internetu, zacznę przesyłać większą ilość zdjęć.
1 komentarz:
Bardzo, bardzo podziwiam i zazdroszczę tego bycia potrzebnym innym. To jest bardziej cenniejsze niż chleb powszedni - móc dawac siebie innym ... Bardzo też proszę o wieści i zdjęcia KELLY MATUMA od ks. Francisa. Proszę też przy okazji uściskac dziewczynkę mocno,mocno ode mnie. Nie zdążyłam napisac listu, ale ciągle o niej pamiętam. Pozdrawiam serdecznie !!! Kasia
Prześlij komentarz