piątek, 22 lipca 2011

Amungenti

W środę udaliśmy się do Amungenti by odwiedzić naszą siódemkę dzieci, która pochodzi z tej wioski. O tamtejszej szkole pisaliśmy już jakieś pór roku temu, gdy spalił się internat, na którego odbudowę zbieraliśmy środki. O odbudowie i potrzebach tej szkoły będzie następny post, więc teraz nie chcę się bardzo na ten temat rozpisywać
Na dobry początek ks. Dionizy chciał nam pokazać część swojej parafii, dlatego wsiedliśmy do starszego ode mnie, ale bardzo dobrze utrzymanego Land Rowera i ruszyliśmy w nieznane. Przemierzyliśmy jakieś 25 km w głąb sawanny, by dotrzeć do wioski na końcu świata.
oczyszczanie fasoli wiatrem
Wyboistą drogą wiodącą cały czas w dół dotarliśmy na tereny bardzo suche, gdzie na większości pól kukurydza była spalona słońcem, a na okolicznych wzgórzach widać było stada somalijskich wielbłądów. Po drodze mijaliśmy też tradycyjne afrykańskie lepianki, w których ludzie żyją jak przed wiekami.
Tutaj życie toczy się wokół fasoli, którą najpierw się sadzi, później zbiera, następnie oczyszcza, je i znowu sadzi. Wszystko jest tak proste, ale zarazem bardzo trudne, bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić życie w takich warunkach bez wody, prądu.
Jeszcze większy szok przeżyliśmy, gdy dotarliśmy do szkoły zbudowanej z patyków, gliny i krowiego łajna, gdzie ławki w starszych klasach były skonstruowane z kawałka pnia i deski, a młodsze klasy były bez ławek. Najkrócej można powiedzieć, że brakuje tam wszystkiego, bo lista rzeczy które się kończą, skończyły się, lub to czego nigdy nie było, zajęłaby kolejne trzy strony.
szkoła St. Francis na sawannie
Problem tej szkoły polega na tym, że jakiś czas temu przejęło ją państwo, które opłaca tylko nauczycieli, a reszta nikogo nie obchodzi. Kto by się przejmował szkołą prawie na końcu świata, gdzie za chwilę zaczyna się pustynia Tharaka, gdzie kończy się już Meru National Park i gdzie w rzece są krokodyle…
Po tak ekscytującej, ale też dającej dużo do myślenia wycieczce przyszedł czas na odwiedziny naszych podopiecznych. Najpierw wjechaliśmy prawie na sam szczyt góry, z której jest piękny widok na szkołę, by odwiedzić Teresię Muthoni i Festusa Kithanji.
krokodyli niestety
nie widzieliśmy
Tata dzieciaków właśnie udawał się do pracy, bo pracuje w szkole jako stróż. Mama pokazała nam dom, który jakiś czas temu Fr. Dionizy pomógł im postawić, dzięki czemu ich warunki znacznie się polepszyły. Niestety mama skarżyła się, że wciąż dużo choruje i Teresia często musi ją zastępować w opiece nad młodszym rodzeństwem i w obowiązkach domowych. Mimo to dziewczynka jest w czołówce klasy, co nas bardzo cieszy.
rodzina Teresii i Festusa
W domu oprócz Teresii i Festusa jest jeszcze czwórka rodzeństwa z czego trójka w wieku szkolnym. Również im chcemy pomóc i objąć ich programem adopcyjnym. W tej chwili Caroline (9 lat), Florence (11 lat) i Leah (13 lat) chodzą już do szkoły, ale kiedy mama zaczyna chorować, to brakuje im pieniędzy na opłacenie czesnego.
Risper, Derick, Pius
i Iwone z tatą
Kolejna rodzina mieszka prawie przy samej szkole, więc odwiedziliśmy ich już na końcu naszej wyprawy. Risper Gacheri, Pius Mutwiri, Derick Thuranira i Ivone Mwendwa wychowuje sam tata, więc nie jest im łatwo. Ks. Dionizy stara się nimi opiekować, na Wielkanoc zrobił im prezent i zakupił koce, ubrania i inne potrzebne rzeczy oraz  odrobaczył dzieciaki, bo podobno były one w kiepskim stanie.
Fides Karendi
Po powrocie do parafii spotkaliśmy się jeszcze na chwilkę z Fides Karendi, która mieszka w szkolnym internacie. Dziewczynka jest bardzo rezolutna i radosna, napisała list do swoich sponsorów i pobiegła do internatu, gdyż zrobiło się późno i słońce już zaszło.

Brak komentarzy: