niedziela, 3 lipca 2011

Matatu rządzi!

Jako, że ostatnimi dniami sporo podróżuję, to myślę, że warto opisać jak wygląda transport w Kenii, bo z europejskimi normami nie ma to wiele wspólnego!
Otóż zaczęło się w czwartek od tego, że chcieliśmy dostarczyć Mikeli i Brendzie nowe łóżko. Niby nic szczególnego a jednak. Dziewczynki mieszkają spory kawałek od Misji, więc trzeba było skombinować transport.
Mikela na nowym łóżku
Poprzednim razem siostry wynajęły do takiej czynności motor. Podobno da się tak rozkręcić wszystko i przywiązać do jednośladu, że nie ma prawa nic po drodze zginąć. W sumie jestem w stanie to sobie wyobrazić widząc tu motory obładowane jak ciężarówki. Nawet matki z niemowlakami jeżdżą tu na motorach, więc dlaczego nie łóżko…
Tym razem jednak z pomocą przyszedł mr Miriti, który posiada duży ciężarowy samochód. Zapakowaliśmy łóżko dla dziewczynek i paczkę żywnościową dla bliźniaków, które mieszkają po sąsiedzku i razem z s.Alicją i s.Makeną upchnęliśmy się w kabinie kierowcy. Jeśli ktoś myśli, że cztery osoby w szoferce to dużo, to jest w ogromnym błędzie!
Ja to myślałem, że Mr Miriti zaparkuje samochód przy główniejszej drodze, a w busz to już zaniesiemy łóżko sami. Na moim myśleniu się skończyło, bo wjechaliśmy samochodem w taką ścieżynkę, że problem był z otwarciem drzwi.
Szczęśliwie udało się nam dostarczyć mebel, Mikela była zachwycona, co zresztą można zobaczyć na zdjęciu. Bliźniaki też mają się dobrze, a Brian nie odstępował mnie na krok.
Największych emocji nie dostarczył jednak ani przyjazd, ani wizytacja w domach, lecz droga powrotna. Oczywiście na tak wąskiej i krętej drodze nie da rady zawrócić, więc musieliśmy jechać dalej prosto, by drogą okrężną dotrzeć z powrotem do asfaltu. Ale co to była za droga… Ja spociłem się już na sam widok tych stromych zboczy. Przechyły w pionie i w poziomie, prawie jak w czasie sztormu na morzu, tylko Mr. Mirity zachował zimną krew i dzięki temu bez żadnego uszczerbku wyjechaliśmy na prostą drogę.
Brian, Millicent i Linet
Nie wiem, czy nie większe atrakcje czekały na nas w piątek. S.Alicja wyruszała do Nairobi po kolejne wolontariuszki , s.Makena rozpoczynała swój urlop i jechała do domu, a ja postanowiłem wreszcie odwiedzić Fr. Francisa w Mitunguu. Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy wszyscy razem z domu i chcieliśmy znaleźć matatu prosto do Meru, żeby nie przesiadać się w Maua. Popołudniu trudno złapać taki bezpośredni kurs, ale mimo wszystko się udało. Zapakowano nas do osobowego samochodu, ja z przodu, siostry z tyłu i czekamy…
Faktycznie jeszcze jedna osoba może się zmieścić, więc bez marudzenia wyczekujemy kolejnego chętnego na tę podróż. Ku mojemu zdziwieniu, z tyłu zmieściły się jeszcze dwie osoby i tyle samo z przodu, nie licząc kierowcy, który siedział na jednym siedzeniu z młodą dziewczyną ubraną w uniform szkolny, a mi przypadło w udziale dzielenia miejsca z dosyć postawnym panem… Jeszcze do bagażnika wskoczyły dwie osoby, ale po drodze dosiadły się jeszcze trzy. Takim sposobem w kulminacyjnym momencie naszej podróży, jednym osobowym autem jechało trzynaście osób plus kot, którego s.Makena wiozła w pudełku.
busz
Teraz już nie było miejsca na marudzenie, tylko trzeba było brać różaniec do ręki i modlić się, byśmy cało dojechali do Meru. Kierowca oczywiście żuł mira i gnał jak szalony.
Ktoś może zapytać, czy nie ma tu policji i czegoś takiego jak przepisy drogowe? Owszem, teoretycznie wszystko jest, ale policja jest tak skorumpowana, że jazda po tych drogach to wolna amerykanka. Po drodze były check pointy i nawet zaglądali nam do środka, ale uśmiechnęli się tylko, a my ruszyliśmy w dalszą drogę. Na koniec próbowali nas jeszcze okantować na bilecie i takim sposobem znaleźliśmy się w Meru.
market w Laare
S. Alicja pobiegła załatwiać jeszcze swoje sprawy, a ja z s.Makeną złapaliśmy matatu do Nkubu. Tu już nie było takich atrakcji, ale może to i dobrze, bo wystarczająco dużo siwych włosów mam już na głowie.
W Nkubu s.Makena pomogła mi znaleźć matatu do Mitunguu, a sama pojechała do Igoji. Najpierw pół godziny czekania na odjazd, później prawie czterdzieści minut drogi i wreszcie, ledwie żywy, dotarłem do Mitunguu.
ulice Meru
Już opisywałem, jak w ciągu ostatnich trzech lat zmieniło się Laare. Mogę teraz powiedzieć, że Mitunguu wcale nie zostaje w tyle, w niedługim czasie i tu zostanie rozwinięty asfalt, droga już jest poszerzana i równana. Jest tu teraz więcej sklepów lepiej zaopatrzonych, a światło zaczęło pojawiać się przed budynkami, więc po zachodzie słońca można czasami zobaczyć swój cień.
Również teren parafii się zmienia, został uporządkowany i rozbudowany, ale o tym już w następnym poście, bo dochodzi już prawie północ, a mi literki zaczynają się zlewać.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

rewelacyjne te relacje, z przyjemnością się je czyta i ... czeka na kolejne ! Pozdrawiam i czekam na wieści o Kelly Matuma z parafii ks. Francisa