niedziela, 10 lipca 2011

Tigania

Jestem właśnie po czterogodzinnej Mszy w kimeru, więc muszę odreagować, dlatego siadam do pisania. W dodatku jest co opisywać, bo ostatnie dni były dosyć bogate w wydarzenia.
Po kolejnych modyfikacjach naszego planu, w piątek rano wyruszyliśmy do Meru, gdzie załatwiliśmy kilka spraw, zjedliśmy obiad i rozdzieliliśmy się. Fr. Francis ruszył do kolejnych swoich zajęć, a ja z Agatą złapaliśmy matatu do Tiganii - jest to miejscowość w pobliżu której mieszkają nasze dzieci od Ks. Francisa.
Tigania
Tym razem o dziwo, matatu nie było bardzo mocno przepełnione, a mi się udało nawet przymknąć na chwilę oko. Do Tiganii droga zajęła około godziny. Tam kupiliśmy jeszcze kilka rzeczy, bo szliśmy w gościnę do Stephena, który był rok temu w Polsce na rekolekcjach Mission: Oasis.
"rzeka"
Teren jest tam dosyć mocno pagórkowaty, więc najpierw z góry, później pod górę i takim sposobem doszliśmy do celu naszej piątkowej podróży. Domek leży u podnóża góry, jak na warunki kenijskie, jest on całkiem nowoczesny, do połowy wymurowany, a od połowy drewniany, z bardzo prostymi sypialniami, w których jest tylko łóżko i stołek, oraz pokojem dziennym ze stołem, przy którym zasiedliśmy do kolacji.
to z gór w oddali spływa rzeka
Dzięki Bogu, tu mało kto ma telewizor, czy radio w domu, więc mogliśmy spokojnie porozmawiać o rodzinie, ubiegłorocznych rekolekcjach i oczywiście o naszych dzieciach, które mieliśmy następnego dnia odwiedzić.
tańce, hulanki, swawole
W sobotę po śniadaniu przygotowaliśmy się do wizyty u dzieci, a później zrobiliśmy jeszcze mały spacer przez wioskę. Odwiedziliśmy Kościół, szkołę parafialną i przeszliśmy się nową drogą asfaltową, którą pociągnięto do Isiolo – kolejnego plemienia sąsiadującego z Meru, spokrewnionego z Samburu.
Ja przez całą drogę wypatrywałem kameleonów i węży, bo podobno jest ich w tej okolicy bardzo dużo. Oczywiście po obu gadach nie było ani śladu, ale Stephen prosił wszystkie napotkane dzieci, że gdy zobaczą jakiegoś kameleona, niech przyniosą mi go pokazać.
Do miejsca spotkania z dziećmi szliśmy około godziny, ale nie była to chyba najkrótsza droga, po prostu Stephen chciał nam pokazać okolicę i omówić problemy tutejszych mieszkańców. Między innymi przechodziliśmy przez jedyny w okolicy strumień, który spływa z gór. W czasie pory deszczowej staje się on sporą rzeką, ale teraz trudno powiedzieć czy woda w nim płynie, czy stoi. Spotkaliśmy przy nim wiele dzieci, które przyszły po wodę z kanistrami, lub zrobić pranie.
Spotkanie z dziećmi tradycyjnie zaczęło się od śpiewów i tańców, najpierw dziewczynki, później chłopcy prezentowali swoje umiejętności. Niestety nie wszystkie dzieci dotarły do nas, ale większość z czterdziestki, która się zjawiła, przyprowadziła ze sobą rodzeństwo, sąsiadów, kolegów, także trudno było opanować ten tłum. Dzięki pomocy Agaty i Stephena najpierw jednemu po drugim zrobiłem zdjęcia i rozdaliśmy listy od sponsorów.
Nadeszła też pora na korespondencję zwrotną. Rozdaliśmy dzieciakom kartki i długopisy, i z pomocą wszystkich opiekunów rozpoczęło się wielkie pisanie. Tak jak kto umie, czyli trochę po angielsku, trochę w kimeru wszystkie dzieci pisały do swoich sponsorów.
Ja miałem czas na zrobienie kilku zdjęć i popytanie opiekunów o sytuację konkretnych dzieci. To, że większość z nich pochodzi z „trudnych” rodzin, to już wiedzieliśmy, dlatego interesowały mnie dzieci w szczególnie trudnej sytuacji. Dowiedziałem się na przykład, że u jednego z chłopców wykryta została epilepsja, odwiedziliśmy więc jego dom i dowiedzieliśmy się wszystkiego o sytuacji rodziny i potrzebach chłopca. Oprócz tego poszliśmy jeszcze do dwóch domów, gdzie sytuacja jest delikatnie mówiąc nieciekawa.
Zawczasu chciałbym uspokoić wszystkich sponsorów, o tych dzieciach wyślę informacje mailowo w przeciągu dwóch – trzech dni. Jeśli nie dostaną Państwo żadnego maila, to oznacza, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. Postaram się też w ciągu kilku dni udostępnić choćby po jednym zdjęciu każdego dziecka, które przyszło na wczorajsze spotkanie.
Na koniec spotkania były jeszcze cukierki i wspólne śpiewanie piosenek, także rozstaliśmy się już po zachodzie słońca. Mimo tak długiego i wyczerpującego spotkania, było we mnie bardzo dużo radości, bo po pierwsze wreszcie doszła do skutku wizyta u dzieci, po drugie mam wrażenie, że Agata poradzi sobie w koordynowaniu spraw tych naszych dzieciaków i wreszcie będziemy mieli o nich więcej informacji.
Ps. Zapomniałem dodać, że dzieci odpowiedziały na apel Stephena i pierwszy raz w życiu mogłem trzymać w ręku żywego kameleona, zresztą nie jednego, bo dzieciaki przyniosły ich kilka.

Brak komentarzy: